sobota, 12 października 2013

Gniew

58... 57...56 kroków zostało by dotrzeć do domu. Każdy kolejny przyprawiał go o coraz większy ból głowy i coraz bardziej bolące mięśnie. Nóg, bo przecież tak długą drogę przeszedł, przynajmniej mentalnie, w swojej głowie przebył dziś całe dotychczasowe życie. I rąk, szczególnie tej jednej, która dźwigała pracowniczą aktówkę, teraz pozbawioną dokumentów, które zwykł przynosić do domu by dokończyć pracę, pełną natomiast przenośnej śmierci. W torbie bowiem spoczywała nowiutka, błyszcząca broń. Nie znał się na pistoletach, toteż nie mógł określić, czy jej jakość jest dobra, czy tylko przeciętna, ale na jego potrzeby stanowczo wystarczy. Przecież i tak ma zamiar użyć jej tylko raz. Jedna szybka zemsta i lśniący przedmiot zostanie zakopany kilkanaście metrów pod ziemią, tak by móc czuć się bezpiecznym i pewnym, ze nie zostanie odnaleziona. Jedno pociągnięcie spustu. Ludzie robią to codziennie. Zabijają, polują. Na wojnie nagradza się to orderami. On nie oczekiwał nagrody. Liczył jedynie na to, że ten paskudny uśmiech szefa wywietrzeje mu z głowy. Chciał zemsty i tylko to się liczyło, ta możliwość spojrzenia w oczy mężczyzny, któremu wydaje się, że złapał Pana Boga za nogi i przyłożenia mu zimnej lufy do głowy. Marzył o tym by zobaczyć, jak ten pewny siebie skurwiel, który wyrzuca ludzi na bruk bo „nie są przydatni firmie”, zrozumie, że jego życie spoczywa w rękach mężczyzny, którego pozbył się jak niepotrzebnego śmiecia. Oczami wyobraźni widział, jak na jego twarzy pojawia się zrozumienie, że nic mu już nie pomoże. Pieniądze, posada, tysiące ludzi pod nim, nic nie będzie miało znaczenia. Chce by zrozumiał, że ten człowiek stojący przed nim jest gotowy na wszystko. Tak, w momencie gdy to zrozumie, on pociągnie za spust i będzie patrzył jak jego mózg układa się w finezyjne wzory na ogromnych szybach biurowca. Z zadowoleniem oblizał spierzchnięte wargi. Już on mu pokaże, kto tu jest nieprzydatny.
Nim ostatecznie dociera do domu, ból głowy staje się nie do zniesienia, a ciałem wstrząsają dreszcze. I ta wciąż rosnąca irytacja. Przetacza się przez próg, byleby już być na miejscu, byleby odpocząć.
-Oh, już pan wrócił – nastoletnia buźka w koronie blond loków wyłania się z kuchni i mruga zaskoczona soczyście zielonymi oczami – wyjątkowo szybko.
„Zamknij się durna suko”
-Zajmie się pan dziećmi? Mogę iść do domu?
„Idź, bo rozwalę ci ten pusty łeb”. Wyciąga rękę by złapać ją za cienką szyję i roztrzaskać czaszkę o ścianę. Pod palcami czuje kruchość jej kości i ulotność życia, z ust nie zdążył zejść ten uprzejmy uśmiech, który teraz obficie zalała krewa. Zielone oczy straciły blask życia i są dziwnie matowe i puste. Jasne włosy zabarwiła krew, złoto zostało pokryte purpurą, prawdziwie królewskie odcienie. Ręce zwisają wzdłuż ciała, wciąż lekko się kołysząc. Wtem wizja mija, a on stoi tylko wyciągając ramię w jej kierunku. Zdobywa się na krótkie skinienie i dziewczyna wychodzi powiewając jeszcze swoją zbyt krótką spódniczką. Mała kurwa.
Opada zmęczony na kanapę. Czuje się niewyobrażalnie wyczerpany, jakby sama myśl o zabójstwie wysysała z niego wszystkie siły. Przymyka powieki i czuje tą rozrastającą się migrenę.
Nim orientuje się, że przysnął, budzą go małe ręce natrętnie potrząsające jego ramię. Pierwszym co widzi są dwie identycznie wyglądające twarzyczki. Nieustannie przypominające mu o porażce. Małe, piegowate buźki, tak niepodobne do jego własnej, a tak łudząco przypominające najlepszego przyjaciela żony. Krew zaczyna mu wrzeć, gdy wysokie, piskliwe głosy zaczynają się przekrzykiwać jedno przez drugie. Znów wzrok robi się mglisty, majaczy, widzi jak jego własne ręce zaciskają się na szyi jednego z bliźniaków, doskonale wyobraża sobie jego kręgi pod palcami, w końcu głowa opada mu w bok, śmieszne. Drugi uczepił się jego ramienia i zawodzi żałośnie, odtrąca go jednym machnięciem ręki. Chłopak wciąż skowycze. Głowa tępo pulsuje. Bierze wazon stojący nieopodal. Może to zrobić. To tylko majaczenie, to przez ten ból głowy, chociaż raz zrobi to na co ma ochotę, wyładuje ten gniew, później już wszystko będzie w porządku, znów będzie udawał idealnego tatusia, ale teraz podda się temu wyobrażeniu. Myśli to nie grzech. Wazon opada, zostawiając w dziecięcej główce głębokie wgłębienie i morze krwi na dywanie. Ciało upada głucho, bez życia. Poszło łatwo. Zbyt łatwo by zaspokoić gniew wciąż krążący po organizmie. Zmusza się do powrotu do rzeczywistości. Ma wrażenie jakby przebijał się przez taflę wody. Wybudza się i stoi pośrodku salonu skąpanego we krwi własnych dzieci. Nie, nie jego. To tej szmaty i jej kochasia. Tak to wszystko zmienia. Widząc dwa truchła oddech mu się uspokaja, a ból głowy znika bez wieści.
Podjął decyzję. Nie ma co czekać. Szef powinien być jeszcze w biurze. Należy załatwić sprawę już dziś. Chwyta aktówkę i wybiega z domu, nie bacząc na ubrania pokryte szkarłatem. I nie zważając na niezamknięte drzwi. Ta dziwka zawsze krzyczała żeby zamykać drzwi, bo dzieci wyjdą z domu. „Już nie wyjdą” szepcze pod nosem „nikt już nigdy nie wyjdzie z tego domu”.

1 komentarz:

  1. Za chuj nie jestem kreatywna, ale loffciam to opko. Jest takie klimatyczne i schizowane, że az piękne.
    Zwłaszcza końcówka mi się podobała. Cholernie klimatyczna <3

    OdpowiedzUsuń