Leżał
w kompletnej ciemności, nie pozwalając słońcu na zakłócanie myśli, a grube
zasłony, niczym strażnicy, chroniły go przed wścibstwem dnia. Pozwalał sobie na
błogie lenistwo, ale musiał przyznać, że źle czuł się w tym domu, który teraz
po raz pierwszy od dawna miał być tylko i wyłącznie jego własnością. Azylem.
Nigdy tak o nim nie myślał. Zawsze było pełne napięcia oczekiwanie na powrót
Mihawka, które przynosiło więcej szkód niż same jego czyny. Nie chciał czuć się
obco w swoim domu, ale nie chciał też porzucać jedynego wspomnienia po matce.
Potarł niecierpliwie czoło w postanowieniu, ze odwiedzi Kuinię i otrzyma,
obiecany niegdyś, rum. Ale najwyraźniej ktoś miał inne plany i informował o tym
łomocząc do drzwi.
Nawet jeśli podjął próbę zignorowania natręta to nie było to
takie proste i głośne dźwięki odbijały się w jego głowie przyćmionej lekami.
Prochy odejmowały trochę ćmiącemu bólowi w barku, ale skutecznie otumaniały.
Stoczył się z łóżka planując długą i wymyślną śmierć listonoszowi, domokrążcom
lub komukolwiek kto postanowił pojawić się pod jego drzwiami.
Otworzył drzwi z mordem w oczach i mentalną siekierą w dłoni,
jednak zamiast wyżywać się na kamikadze odwiedzającym go tego poranka,
zatrzasnął z hukiem drzwi.
-Otwórz, cholera! - krzykowi towarzyszyło głośne kopnięcie,
jakby przybysz dał upust swoim emocjom na drewnie.
Westchnął przeciągle. Naprawdę nie miał na to ochoty. Nie
czuł się na siłach stawić czoła jego szczerym oczom i ufnej naturze. Ile razy
trzeba skrzywdzić by człowiek odszedł? Już dwa razy odcisnął swoje piętno na
nim. Dwa razy było mu dane zobaczyć cień wypełniający i dominujący błękit
tęczówek. O dwa razy za dużo.
Będąc w szpitalu nie mógł nic poradzić na jego ciągłe wizyty.
Naturalnie najchętniej witałby go z uśmiechem na ustach i wdzięcznością, ale
wiedział, ze nie może sobie na to pozwolić. Nawet jeśli palce same błądziły po
sztywnej pościeli by pochwycić jedną z jego drobnych dłoni, to wzrok uparcie
był wbity w sufit. Cisza przerywana była tylko podczas nagłych wtargnięć Kuini,
kiedy to Zoro był ochrzaniany za wszystkie możliwe bóle tego świata i nie miało
znaczenia, że leży przykuty do łóżka. To był jej sposób na radzenie sobie z
emocjami. I był jej za to niezmiernie wdzięczny.
Mihawk siedział w zamknięciu, Kuinia wróciła do swojego dawnego
„ja”, on powoli leczył rany i tylko jedna sprawa nie została wciąż rozwiązana,
a teraz intensywnie dawała o sobie znać głośnymi przekleństwami. Zrezygnowany
przejechał dłonią po twarzy i otworzył drzwi. Zamrugał, lekko oślepiony
popołudniowym słońcem i opierając się o futrynę, zlustrował chłopaka wzrokiem.
Złote włosy mieniły się w słońcu, oczy błyszczały determinacją, a dłonie były
zaciśnięte w bojowym geście.
Zoro zaschło w gardle na ten widok. Nie wiedział dlaczego
akurat ten chłopak tak zawładną jego sercem. Oczywiste było to, że był
przystojny, ale to nie stanowiło odpowiedzi na pytanie. Zdecydowanie i czułość
jakie biły z całej jego postaci zdawały się być tym czego Roronoa potrzebował.
Czego zawsze mu brakowało w całej tej przemocy.
-Nie...
-...powinieneś był tutaj przychodzić – przerwał mu
zniecierpliwiony blondyn – tak, wiem co chcesz powiedzieć. Ale mimo wszystko
jestem.
-Wydajesz się być w walecznym nastroju – zauważył Zoro i na
jego ustach zabłąkał się uśmiech.
-Mam dość twojego uciekania – warknął Sanji, a Zoro z
zaskoczeniem zarejestrował że jego oczy są pełne błagalnej prośby i nie mają
nic z oczekiwanej wściekłości.
Bez słowa otworzył szerzej drzwi, dając mu możliwość wejścia
do środka. Zastanawiał się jak szybko zdąży pożałować swojej decyzji.
Poprowadził go w milczeniu do swojej sypialni i wskazał ręką
łóżko, samemu opierając się o ścianę. Zapadła cisza podczas której obserwowali
się uważnie. Sanji lekko zaciekawiony, ukradkiem rozglądał się po, niemalże
ascetycznym, pokoju. Kilka książek wciśniętych w kąt, hantle, szafka z
ubraniami i podwójne łóżko, zajmowały całą przestrzeń.
-Całkiem normalnie.
-Wybacz, że nie jestem świrem, wieszającym swoje ofiary na
ścianach – prychnął Zoro.
Sanji zarumienił się, uświadamiając sobie, że wypowiedział
swoje myśli na głos. Zreflektował się szybko, przypominając sobie cel wizyty.
-Nadal musisz udawać dupka?
-Nie udaję, po prostu nim jestem. - Chłopak wyszczerzył zęby
w pogardliwym uśmiechu.
-Przyszedłem tu z przygotowaną mową, ale chyba ma mnie gdzieś
bo nic nie pamiętam – mruknął blondyn, drapiąc się w zakłopotaniu po głowie –
Kuinia dała mi twój adres – kontynuował nie doczekując się odzewu – słuchaj,
nie znam cię. Tak naprawdę wolę kobiety – zaśmiał się cicho pod nosem – a nawet
gdybym był gejem, to jesteś ostatnią osobą w której mógłbym się zakochać.
Jesteś gburowaty, chłodny i zdystansowany, a mimo to... - wbił wzrok w swoje
splecione palce, czerwieniąc się jeszcze bardziej – mimo to się zakochałem się
w tym gburowatym człowieku i myślę, że być może tak miało być, więc nie mówię,
że pisany nam jest piękny i romantyczny koniec, ani że za czterdzieści lat
będziemy siedzieć razem w bujanym fotelu, ale pozwolisz mi wejść do swojego
świata i się... – odchrząknął zażenowany – pokochać.
Sanji odważył się zerknąć na Zoro, ale jego nieprzenikniony
wyraz twarzy, niewiele mu powiedział.
-Właśnie wygłosiłem najbardziej wstydliwą mowę w swoim życiu,
mógłbyś chociaż odpowiedzieć.
Zielonowłosy z pewnym wahaniem i spychając w głąb
podświadomości wszystkie głosy, krzyczące, że nie powinien tego robić, chwycił
chłopaka za podbródek, unosząc go lekko do góry, sprawiając, ze ich usta
zetknęły się w szorstkim, zachłannym, nieporadnym pocałunku.
Sanji zachłysnął się tym doznaniem. Zoro nie był delikatny,
ale tez nie spodziewał się po nim tego. W zamian otrzymał coś czego pragnął
najbardziej. Uczucie. Oddech chłopaka przyśpieszył, powieki opadły, a na twarz
wstąpił lekki rumieniec. Sanji poczuł jak serce bije mu szybciej na ten widok i
pozwolił by Zoro pogłębił pocałunek. Językiem musnął jego podniebienie, a po
jego plecach przebiegł dreszcz. Roronoa zatopił dłoń w jego włosach, nie
pozwalając mu się oddalić. Kurczowo zacisnął dłonie na jego koszulce, gdy
Zielonowłosy przycisnął go do łóżka odrywając się od jego ust. Pogładził
wierzchem dłoni blady policzek i starał zapanować nad oddechem.
-Sanji...
-Oh, zamknij się już -mruknął, nie mając ochoty wysłuchiwać
kolejnych ostrzeżeń – jestem dużym chłopcem.
-Nie wątpię – Zoro uśmiechnął się półgębkiem – ale
powinieneś...
-...wiedzieć, że teraz chce cię przelecieć. Super.
-Nie jesteś taki grzeczny – powiedział Roronoa opadając obok
i opierając głowę na nadgarstku by móc mu się lepiej przyjrzeć.
-Nigdy nie twierdziłem, ze jestem – westchnął speszony jego
wzrokiem. Zamrugał zaskoczony, gdy chłopak kciukiem obrysował zarys jego warg.
Rozwarł je delikatnie, muskając jego dłoń na kształt pocałunku i zatapiając
palce w soczyście zielonych włosach.
Zoro oparł czoło o jego ramię, wdychając zapach papierosów i
czując, że senność która opuściła go już jakiś czas temu, postanowiła dać o
sobie znać. Nie wiedział czy to z powodu spokoju, którym emanował blondyn, czy
też od jego kojących ruchów, którymi gładził włosy, ale oczy zamykały mu się
bezlitośnie.
Sanji z lekkim zdziwieniem i rozczuleniem ucałował zamknięte
powieki, by następnie zwinąć się w kłębek i przytulony do boku Zoro wsłuchiwać
się w jego spokojny oddech.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz