Chwile


Gdy otwierając drzwi tego pamiętnego wieczoru widzi zieloną czuprynę, jego oczy rozszerzają się w wyrazie zdumienia, a serce zaczyny wybijać szybszy rytm. Uśmiecha się szeroko, ale jego uśmiech zostaje stłumiony przez ciemne cienie pod oczami przyjaciela. Pyta i jak zawsze nie uzyskuje odpowiedzi. Nie jest zdziwiony. Zoro zawsze mówi tylko to co musi. Zamiast tego pozwala otoczyć się ramionami i wdycha jego zapach, gdzie dominuje kurz i pot.

Gdzie był? Co robił? Dlaczego po tym wszystkim właśnie stoi w progu jego mieszkania? Trzy pytania zostają zastąpione jednym. Prostym, ale taka jest ich gra.

-Chcesz piwa? - zielone oczy błyskają w rozbawieniu. I Sanji już wie, że rozumieją się lepiej niż to możliwe.

 

Gdy rok temu ich drogi rozchodzą się na dobre, Sanji zdobywa się na wyznanie. Usta same układają słowa trzymane w sercu przez tyle lat. Nie wie czego się spodziewać, ale pocałunek pośpiesznie złożony na czole paraliżuje go. Nie jest obietnicą wspólnej przyszłości. Jest pożegnaniem.

 

Przygląda mu się znad butelki i widzi dłuższe włosy opadające na zmęczoną twarz, ciało, wciąż piękne i silne, ale jakby wymizerniałe. Chudsze, o bladym odcieniu skóry. Podchwyciwszy jego spojrzenie, Zoro parska lekceważąco, wciskając się w zagłębienie kanapy.

-Nie rób takiej miny, nic mi nie jest.

Sanji miele w ustach przekleństwo i przymyka oczy. Cisza ciąży im obojgu, pętając niewypowiedzianymi słowami i dystansem, który zbudował się przez czas rozłąki.

-Kuku... Sanji- na dźwięk swojego imienia blondyn unosi głowę i po raz kolejny uderza go bladość  skóry. Nie może odczytać wyrazu jego oczu, które teraz wpatrują się w pustkę, odbijając światło lampy – nie chce składać obietnic, których nie będę w stanie dotrzymać.

-Nigdy nie prosiłem cię o żadne. - Zachłystuje się wdzięcznością, która na moment rozjaśniła twarz Roronoy i już wie, jaki jest cel jego wizyty.

 

Czas mija im na wypełnianiu każdej chwili głośnym śmiechem. Przeważnie nie wychodzą z domu, sypiając do południa wypełnieni zmęczeniem dnia poprzedniego.

Wspominają wspólne wyprawy, wrogów i przyjaciół, ale żaden z nich nie chce zapełniać ich intymnej przestrzeni kolejnymi ludźmi.

Sanji próbuje nauczyć Zoro gotować, ale po pierwszym pożarze rezygnuje w akompaniamencie zduszonego chichotu.

Prowadzą rozmowy błahe i bez znaczenia. A przez nie Sanji czuje przebijający się cień, który zdaje się ich doganiać.

 

Wychodząc do sklepu Sanji, w roztargnieniu czochra zielone włosy i nie bacząc na cichy pomruk protestu, całuje zaspane powieki. Nic nie może poradzić na uśmiech cisnący mu się na usta. Jest szczęśliwy. Szczęśliwszy niż kiedykolwiek mógł to sobie wyobrazić.

Stojąc w kolejce do kasy, nuci ulubioną piosenkę, nie bacząc na fałsz, który wkradł się między dźwięki, posyła sprzedawczyni promienny, lekko oddalony od rzeczywistości szarmancki uśmiech i w doskonałym nastroju wraca do mieszkania by móc znów wślizgnąć się pod ciepłą kołdrę i przytulić do boku swojego chłopaka.

Po przekroczeniu progu wita go cisza i już opracowuje chytry plan, jakby obudzić tego lenia.

Przemyka powoli, bezszelestnie do sypialni i zamiera. Nie jest pewien reakcji swojego ciała. Jeszcze nie rozumie, nawet jeśli wie, to nie może pojąć. Coś jest nie tak i lód, który pełznie po całym jego ciele uświadamia mu to nazbyt dobrze. Mechanicznie podchodzi do łóżka obrzucając spojrzeniem spokojne zamknięte oczy, bladą twarz i zielone włosy, z których wielokrotnie się naśmiewał. Dotyka jego dłoni. Jest lodowata. Opuszkami palców muska policzek. Zimny, marmurowy, bez życia. Cicho szepcze jego imię. I jeszcze raz i jeszcze. Szept przeradza się w krzyk, a krzyk w szloch. Nie rozumie lub rozumie zbyt dobrze.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz